Odkąd pamiętam, mój świat zawsze był trochę rozmazany, nieostry, jakbym żyła w obrazach impresjonistów. Czasami się zastanawiam, na ile wada wzroku miała wpływ na moją wyobraźnię. Dodajmy do tego rozdwojone kontury – to nie alkohol, to astygmatyzm.
Mrużenie oczu weszło mi w nawyk. Ktoś mógłby pomyśleć, że często patrzę pod słońce.
Dotychczas wybierałam oprawki nierzucające się w oczy. Miały pomóc mi widzieć, a jednocześnie mnie samą uczynić niewidzialną. Później i tak nosiłam je niemal wyłącznie po domu, na wszelkie wyjścia wybierając soczewki (niezależnie od tego, czy akurat tego dnia miałam ochotę wpychać sobie palce do oczu, czy nie). Wyłamywałam się tylko czasem, w sytuacjach pokroju szybkiego spaceru z psem. Po ciemku.
Może to się zaczęło, gdy pewien chłopiec powiedział mi, że lepiej wyglądam bez okularów. A może wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że żadna atrakcyjna bohaterka z moich ulubionych filmów i książek nie jest okularnicą. A może wtedy, gdy…
Tym razem świadomie podjęłam inną decyzję. Zamiast plam kolorów bez wyraźnych granic – nie, nie kolejne nudne okulary-niewidki, a przeskalowane, osobliwe, zwracające uwagę dzieło sztuki użytkowej w kolorze różowego złota.
W naturze sztuka nie ginie.